wtorek, 19 lipca 2011

trochę gonimy ostatnio, pomiędzy dwoma domami albo na kopiec Wyzwolenia ;-) (niektórzy także do pracy ;-))

Bycie gościem we własnym domu ma wiele zalet: zostawiasz czyste mieszkanie i po 10 godzinach zastajesz je w takim samym, cudownym stanie, przestajesz zwracać uwagę na drażniące Cię do tej pory szczegóły typu "na tej cholernej podłodze wszystko widać", jesteś mniej znudzona codziennymi widokami itp. itd. Miodzio. Codziennie pakujemy z Mikołajkiem plecak i ruszamy do innego mieszkanka, a w nim - pozostawionego nam do opieki zoo w postaci dwóch kotów o skrajnie różnych osobowościach. Zważywszy, że jeden z nich nie jest w stanie przeżyć bez jedzenia kilku godzin, wracamy dopiero wieczorem. Oczywiście nie siedzimy na tyłkach cały czas - pomiędzy karmieniem i dopieszczaniem dżinksów robimy sobie małe wypadziki na miasto, z czego relacja - wkrótce!
A poniżej kilka weekendowych migawek, będących zapowiedzią obszerniejszej relacji z zielonych rejonów Śląska. Na więcej nie mam chwilowo siły ;-)))


środa, 6 lipca 2011

Co znaleźliśmy w lipcowej kapuście ;-)

Dokładnie dwa lata temu, o godzinie 16.13, nasze życie wywróciło się do góry nogami. Na zawsze. Oczywiście spodziewaliśmy się tego, albowiem w przeciwieństwie do bohaterek pewnego programu, który oglądałam kiedyś na TLC (tytułu nie pomnę, ale idea była taka, że bohaterki orientowały się, że są w ciąży, kiedy zaczynały rodzić), wiedzieliśmy, że będziemy mieli dziecko i mniej więcej zdawaliśmy sobie sprawę z konsekwencji tegoż. Tak więc o rzeczonej godzinie potomek został wydobyty na świat, złemu wilkowi zaszyto brzuch (dosłownie, bo poród odbył się przez cc ;-)) i tak rozpoczęła swój bieg zupełnie nowa historia. Mamunia w nowej rzeczywistości odnalazła się średnio. Wszystko ją bolało (szpital akurat oszczędzał na środkach przeciwbólowych, przełom półroczy czy coś tam, lepiej nie pytać ;-)) i marzyła jedynie o tym, by nie kazano jej wstawać, nie kazano jeść, nie kazano iść pod prysznic i w ogóle -  żeby wszyscy się od niej odczepili. Potomek tymczasem leżał sobie najpierw w inkubatorku, potem w szpitalnej rynience, pod czujną opieką pielęgniarek i lekarzy, odwiedzany przez Tatusia. Tatuś, przez wzgląd na stan Mamusi,  kłamał, że potomek jest absolutnie prześliczny, tak samo jak kłamał jakieś 3 tygodnie wcześniej zapewniając ją, że na pewno nie zostanie w szpitalu, to-tak-tylko-na-chwilę i zaraz po badaniu wrócą sobie do domku ;-) Po czterech dniach od porodu cała nasza trójka ostatecznie opuściła szpital na peryferiach (pod oknami chodziły stada dzików ;-)). Pierwsze dni były pełne obaw i lęku. Żadne z nas nie trzymało do tej pory na rękach noworodka, nie przewijało, o kąpielach nie wspominając; ciągle baliśmy się czy nie za mało je, czy nie za dużo, czy mu nie za zimno, nie za ciepło... Aż w końcu włączyło się to, co gdzieś tam w środku, w Czesiu ;-) posiada każdy człowiek i co jest lepsze niż wszystkie podręczniki świata, porady położnych, koleżanek, mam i teściowych, a mianowicie - INSTYNKT. I w ten oto sposób sprawy wydające się początkowo nie do przeskoczenia, okazały się być tak proste i naturalne... Dzidziuś rósł jak na drożdżach, a w nas jak na drożdżach rosła miłość. Do końca życia zapamiętam moment, w którym spojrzałam na swoje dziecko i poczułam, że jest częścią nas, częścią mnie i nie wyobrażam sobie, że mogłoby być inaczej. Jednym uśmiechem wynagradza nam wszystko to, co na jakiś czas utraciliśmy, a co kiedyś wydawało nam się ważne: swobodę, możliwość wychodzenia i przychodzenia o dowolnych porach ;-), spanie do 10, spontaniczne wypady... Pewnie, że czasem tego brakuje, ale warto, kurczę, WARTO. Nigdy nie podejrzewałam siebie o takie pokłady miłości, a także o to, że wyzbycie się egoistycznych odruchów przyjdzie mi z taką łatwością ;-)
Dziękuję Ci, Synku, za te dwa lata. Chcę wierzyć, jeszcze całe mnóstwo przed nami. Nie masz pojęcia, ilu rzeczy mnie nauczyłeś, ile wniosłeś do mojego życia. Kocham Cię jak stąd na Księżyc i z powrotem :-))))
Wszystkiego najlepszego! Dużo dudu! :-)))))))))))))

poniedziałek, 4 lipca 2011

żufryty ;-)

Spośród dziesiątek pocztówek dźwiękowych, jakie kręciły się w kółko na naszym adapterze jakieś 30 lat temu, miałam kilka swoich ulubionych, których wygląd i dźwięki pamiętam do dziś, a tą najulubieńszą była płyta z piosenką o żufrytach. Znacie ją na pewno!

ciągle pada,
asfalt ulic jest dziś mokry jak żufryty,
mokre niebo się opuszcza coraz niżej,
żeby przejrzeć się w marszczonej deszczem wodzie,
a ja?
A ja chodzę! :-)))  

yyy, coś nie tak? ;-)
Oczywiście jako bardzo dociekliwe dziecko, chciałam koniecznie wiedzieć co to takiego te żufryty i dlaczego są mokre, ale wszyscy bezradnie rozkładali ręce i wzruszali ramionami. Nikt też jakoś nie skojarzył, że są one ściśle powiązane z tą konkretną piosenką, albowiem jako dorośli słyszeli swoją dorosłą wersję - wiecie, tę z brzuchem ryby ;-))
Ja też ją kiedyś w końcu usłyszałam (niestety ;-) ) i definitywnie zaprzestałam zadawania pytań w tym temacie (znalazłam sobie inne, bądźcie pewni ;-))
Ale i tak, w deszczowe dni, do tej pory, śpiewam sobie w myślach piosenkę o żufrytach ;-)
Na pohybel! ;-)))))
Tylko już z tym łażeniem w deszczu trochę gorzej... Wczoraj lało bez przerwy, od samego rana, więc wyszło na to, że weekend spędziliśmy domowo i wcale nie deszczowo:-)

 ostatnie truskawki; mix melisy, listków laurowych i kawy - na szczęście nie w filiżance ;-)) (listki wykorzystane do ozdoby zobaczyłam kiedyś TUTAJ, bodajże na świeczkach? i postanowiłam  wykorzystać, bo to bardzo fajny pomysł! :-) Doprawdy nie wiem, dlaczego do tej pory wrzucałam je tylko do zupek i pasty z soczewicy ;-)
 domowy kisiel jagodowy (z pozdrowieniami dla Mimi); papryczki nadziewane - w sam raz na przejęcie prezydencji UE od Węgier ;-) (przynajmniej papryczki, bo kisiel to nie wiem, chyba nie ;-)) ).
 pamiątka ze spaceru po łące (kiedy-była-jeszcze-ładna-pogoda); farbki akrylowe, których jako beztalencie używam li i jedynie do dekupażu :-)
 pomidorki kaliskie - nasze ulubione; próbny słój ogórków - teraz codziennie sprawdzamy CZY JUŻ
druga część polnego bukietu i anioł, którego powinny rozpoznać co najmniej dwie osoby ;-) podwójnie szczęśliwy :-)

piątek, 1 lipca 2011

deszczowe dylematy

Po upalnych, dusznych dniach, deszcz jest prawdziwym wybawieniem. Odżywają rośliny, zwierzęta mają co pić. My - oddychamy swobodniej, biegamy po kałużach, wystawiamy twarze na letni deszczyk. Zapalamy lampki, świece, pijemy herbatę, pieczemy domowe bułeczki, bo przy takiej pogodzie od razu chce się coś upiec, dobrze nam. Ale kiedy ciepłe deszcze zamieniają się w ulewy, temperatura spada, szaleją wiatry i burze, zaczynam odczuwać niepokój i zawsze gdzieś tam z tyłu głowy mam myśli o tych, którzy nie mają się gdzie schronić, o bezdomnych zwierzętach, ludziach, którzy przeżyli powodzie i drżą każdego wieczora - jaka jutro będzie pogoda? Herbata nie smakuje już tak dobrze, nawet ta z domowym sokiem malinowym...
Taki widok z okien mieliśmy wczoraj, czekam na zmianę dekoracji. I nowe dylematy ;-)